[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żyliśmy, kochaliśmy się, piliśmy „pięciogwiazdkową” Gilla, uczyliśmy dzieci w szkole z dziwnymi oknami, wydawaliśmy „News Views”, poskładaliśmy do kupy stare radio samochodowe i słuchaliśmy codziennie powieści Somerseta Maughama.Czego jeszcze można od nas wymagać? Chryste, pomyślała, to, co się dzieje, jest niesprawiedliwe.To jest złe.Mamy konie, które trzeba chronić, i zbiory, i życie…Następna eksplozja, tym razem dalej.Na południu, pomyślała.Tam gdzie wtedy.San Francisco.Zmęczona, zamknęła oczy.I to wszystko właśnie w chwili, kiedy pojawił się ten McConchie, pomyślała.Co za zakichany, paskudny pech.Pies leżał w poprzek ścieżki, zagradzając jej drogę.–Treee jsszzzaaajęty.Sssstop – wywarczał swym trudnym do zrozumienia głosem.Zaszczekał ostrzegawczo.Nie wolno jej było podejść do drewnianej chaty.Tak, pomyślała Edie, wiem, że jest zajęty.Widziała eksplozje na niebie.–Wiesz co? – zagadnęła psa.–Coooo? – zapytał pies z zaciekawieniem; Edie dobrze wiedziała, że jego umysł jest nieskomplikowany i że Terry’ego łatwo nabrać.–Nauczyłam się rzucać patyk tak daleko, że nikt nie potrafi go znaleźć – powiedziała.Schyliła się i podniosła leżący nieopodal patyk.– Mam ci udowodnić?–Z kim rozmawiasz? – zapytał z jej brzucha Bill.Był podekscytowany, ponieważ zbliżał się decydujący moment.– Czy to pan Tree?–Nie – odparła.– To tylko pies.– Pomachała patykiem.– Założę się z tobą o papierowe dziesięć dolarów, że go nie znajdziesz.–Ppppwwwno, żżżże zzznjdę – powiedział pies i zaskomlał niecierpliwie.To była jego ulubiona rozrywka.– Aaaallle nnie mmmmgę sssię zzzzłożć – dodał.– Nnnnie mmmam ppppnidzy.Nagle z drewnianej chaty wyszedł pan Tree.Zaskoczył zarówno dziewczynkę, jak i psa.Oboje znieruchomieli.Pan Tree nie zwracał na nich uwagi; wszedł na małe wzgórze i po chwili zniknął po drugiej stronie zbocza.–Panie Tree! – zawołała Edie.– Może teraz nie jest zajęty – zwróciła się do psa.– Idź i spytaj go, dobrze? Powiedz mu, że chciałabym z nim chwilkę porozmawiać.–Jest za daleko, prawda? – zapytał Bill z niepokojem.– Wiem, że tu jest.Jestem gotów i tym razem bardzo się postaram.Zdaje się, że on potrafi prawie wszystko, prawda? Widzi i umie chodzić, i słyszy, i czuje zapachy, zgadza się? On nie jest taki jak ten robak.–Nie ma zębów – powiedziała Edie.– Ale poza tym jest zupełnie taki sam jak inni ludzie.– Kiedy pies rzucił się posłusznie za panem Tree, Edie ruszyła ścieżką.– Już niedługo – zapewniła brata.– Powiem mu… – Miała opracowany cały plan.– Powiem: „Panie Tree, wie pan co? Połknęłam wabik na kaczki, taki, jakiego używają myśliwi, i jeśli pan się pochyli, to może go pan usłyszeć”.Co o tym sądzisz?–Nie wiem – odparł Bill z rozpaczą.– Co to jest wabik na kaczki? A co to jest kaczka? Czy to coś, co żyje? – Wydawał się coraz bardziej zagubiony, jakby cała ta sytuacja go przerastała.–Ty tchórzu – syknęła.– Cicho bądź.Pies dogonił właśnie pana Tree, a ten odwrócił się i ruszył z niezadowoloną miną w stronę dziewczynki.–Edie, jestem teraz bardzo zajęty! – zawołał.– Później… później z tobą porozmawiam! Nie wolno mi teraz przeszkadzać! – Uniósł ramiona i zrobił w jej kierunku jakiś dziwny gest, jak gdyby wymachiwał rękami w rytm muzyki.Patrzył groźnie, kołysząc się przy tym, i wyglądał tak głupio, że Edie o mało się nie roześmiała.–Chciałam tylko coś panu powiedzieć! – odkrzyknęła.–Później! – Ruszył w przeciwną stronę i powiedział coś do psa.–Ttttak prszszsze ppna – warknął pies i podbiegł do dziewczynki.– Nnnie – powiedział.– Sssstój.A niech to licho, pomyślała Edie.Dzisiaj się nie uda.Będziemy musieli przyjść tutaj jeszcze raz; może jutro.–Odddejdź – rzekł do niej pies, odsłaniając kły: otrzymał widocznie bardzo surowe rozkazy.–Słuchaj, pan Tree… – zaczęła Edie, lecz przerwała zaraz, bo pan Tree już zniknął.Pies zawrócił, skomląc, a Bill jęknął w jej brzuchu.–Edie! – krzyknął.– On sobie poszedł! Czuję to! I do kogo teraz mam wejść?! Co mam robić?!Wysoko w górze chwiała się i wirowała malutka plamka.Dziewczynka patrzyła, jak się unosi, jakby porwana gwałtownym podmuchem wiatru.To był pan Tree, kręcący się z rozpostartymi ramionami, opadający i wznoszący się jak latawiec.Co mu się stało? – pomyślała ze zdumieniem, wiedząc już, że Bill ma rację.Ich szansa, ich plan spaliły na panewce.Jakaś siła zawładnęła panem Tree i chciała go zabić.Podnosiła go coraz wyżej i wyżej, aż w końcu Edie krzyknęła przeraźliwie.Nagle pan Tree spadł.Upadł na ziemię jak kamień.Zamknęła oczy, a Terry zawył głośno ze zdziwienia.–Co się dzieje?! – krzyknął rozpaczliwie Bill.– Kto mu to zrobił?! Zabrali go, prawda?!–Tak – odparła i otworzyła oczy.Pan Tree leżał połamany na ziemi, jego ręce i nogi były dziwnie powyginane.Nie żył.Edie wiedziała o tym i wiedział o tym pies.Terry podbiegł do pana Tree, przystanął, odwrócił się do Edie i popatrzył na nią zdumionym, pustym wzrokiem.Nie powiedziała nic.Też się zatrzymała w pewnej odległości.To, co zrobili panu Tree – kimkolwiek byli ci „oni” – było straszne.Tak jak ze sprzedawcą szkieł z Bolinas, pomyślała.To też jest morderstwo.–Hoppy to zrobił – wyjęczał Bill.– Hoppy zabił pana Tree na odległość, bo się go bał.Pan Tree jest teraz na dole z umarłymi; słyszę, jak coś mówi.Mówi, że Hoppy złapał go, nie ruszając się z domu, podrzucił w górę i szarpał nim na wszystkie strony!–Ojej – powiedziała Edie.Ciekawe, dlaczego Hoppy to zrobił? – zastanowiła się.Czy to dlatego, że pan Tree robił na niebie wybuchy? Czy Hoppy’emu to przeszkadzało? Czy się zdenerwował?Bała się.Hoppy potrafi zabijać na odległość, pomyślała.Nikt inny tego nie umie.Powinniśmy być ostrożni.Bardzo ostrożni.Mógłby nas wszystkich pozabijać.Mógłby nami szarpać na wszystkie strony albo udusić.–To pewnie będzie na pierwszej stronie „News Views” – powiedziała na pół do siebie, na pół do Billa.–Co to jest „News Views”? – domagał się wyjaśnień Bill, a w jego głosie było słychać cierpienie.– Nie rozumiem, co tu się dzieje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]