[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ustawił dodatkowy pulpit sterujący wyposażony w ekran i jeszcze jedną optimę.Wyskalowany ekran dawał graficzne przebiegi obliczanych funkcji, a jednocześnie optima drukowała wartości liczbowe.Pulpit był analizatorem wyników i zarazem specjalnym hipermikserem na obwodach scalonych, w którym dokonywało się mieszanie i porównywanie rezultatów uzyskanych z obydwu maszyn: cyfrowej i analogowej.Następnie dzięki sprzężeniom zwrotnym dane i wyniki jeszcze raz – naprzemiennie lub równocześnie – przekazywane były maszynom elektronowym, w celu wykonania następnej iteracji.I tak bez końca.Dodatkowy pulpit obrastał w podzespoły, a rezultaty ciągle były mało zadowalające.I teraz Henryk po raz enty relacjonował n+1 pomysł, tym razem – według niego – definitywny.–Jutro – mówił – jutro…Nie dowiedziałem się, co ma być jutro, bowiem sam mu przeszkodziłem zadawszy impulsywne pytanie.–Dlaczego nie postarałeś się policzyć najpierw efektywnie, co byłoby prostsze przecież, modelu nowej?Żachnął się.–Po co? Model supernowej jest ogólny.Gdy wyliczy się go, nie będzie już żadnych problemów z policzeniem wszystkich innych procesów erupcyjnych, a nawet pulsacyjnych.Nowopodobne cefeidy, gwiazdy rozbłyskowe, gwiazdy typu Mira Ceti – wszystko to będzie można wyprowadzić z tego ogólnego przypadku! – zapalał się znowu.Nagle chwycił się za głowę.–Muszę już iść! – krzyknął.– Znowu napsują coś beze mnie.Machnął ręką i wybiegł trzasnąwszy z rozmachem drzwiami.Zapalam papierosa (w kopułach nie wolno palie!) i przysiadłszy na brzeżku biurka, kontempluję rozpisany schludnie krakowian.Potem parę przekształceń – więcej na razie nie zdążę.Rzut oka na zegarek upewnia mnie, że pora by już iść.Jakby ociągając się, wychodzę.Nurtuje mnie coś, jakiś problem, jakaś myśl.Ale jaka? Dochodzę do pierwszego piętra, zbliżam się do okna.Nie, pogoda stabilna, żadnych niespodzianek w postaci chmur, obłoczków.Przytulam czoło do szyby.Szkło jest przyjemnie chłodne.Tak.Zaraził mnie Henryk – to przecież problem modelu supernowej tak mnie nurtuje, a raczej zbliżające się jego rozwiązanie.„Zajrzę do nich na chwilę” – postanawiam.Odrywam wzrok od rozgwieżdżonego nieba, odwracam się, zmierzam do Centrum.Staję w drzwiach, lecz nikt mnie nie dostrzega.Henryk zwijał się przy pulpicie.Odkręcił z nadbudowanego nad ekranem „unianalizatora ostatecznej odpowiedzi” – jak go ongiś żartobliwie nazwał – tarczę czołową i po milisekundzie zastanawiania się wymienił kilka podukładów.Następnie zakrzyknął na magistrantów, by mu podali kolbę lutowniczą i śledzili odczyty na wskaźnikach, natychmiast donosząc o każdym wahnięciu napięcia, prądu, mocy… Sam zaś wsadził lutownicę we wnętrze aparatury i coś tam przelutowywał, klnąc przy tym z cicha.Przysmażył widocznie izolację – po pomieszczeniu rozszedł się ckliwy zapach, od którego kręciło w nosie.Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, zadowolony wyraźnie z dokonanej przeróbki.Odstąpił o krok od pulpitu, jakby lubując się swoim dziełem, odłożył lutownicę, otrzepał ręce i, nie zakładając tarczy czołowej, wydał polecenie niczym kapitan na okręcie:–Cała moc!–Jest, cała moc – powtórzył jak echo magistrant.Rozjarzyły się wskaźniki neonowe, zapulsował ekran, słychać było delikatne brzęczenie, optima zaterkotała przez chwilę jak karabin maszynowy, wypluła same zera i umilkła.Henryk, bacznie obserwujący pulpit, już miał podać następną komendę, kiedy nagle na ekranie pojawiły się trzepoczące krzywe i rozległo się przytłumione buczenie.Zaniepokojony magistrant popatrzył pytająco na Henryka, ale ten pokręcił przecząco głową.Buczenie ucichło.Słychać tylko było niewyraźny szelest, jakby ktoś przesiewał piasek przez palce.I nagle, w absolutnej ciszy, pojawił się wewnątrz otwartego analizatora świecący punkt – jaśniał, potężniał, rósł, rozdymał się… Wskaźniki mocy gwałtownym skokiem wyszły poza skalę, inne miotały się rozpaczliwie, neonówki migotały jak potępieńcze ogniki, z głośnym hukiem strzelił główny wyłącznik-bezpiecznik, pogasły wszystkie światła w całym budynku i tylko z wnętrza analizatora biła potwornie rozdęta białobłękitna jasność.Henryk stał jak sparaliżowany, magistranci, osłaniając oczy od nagłego rozbłysku, kulili się w swych fotelach.„Słowo… ciałem” – szeptał ktoś natrętnie (i jakby ze zdziwieniem) w moim mózgu.Punkt zaczął szybko słabnąć, z białobłękitnego stał się żółty, potem przybrał wiśniową barwę, jeszcze parokrotnie rozbłysnął regularnymi sekwencjami, lecz bez porównania nikłej, aż zgasł całkowicie.Wirujące, tęczowe koła przed oczyma.Miarowo kapiąc ściekało stopione wnętrze aparatury.Ile tam mogło być? Sto tysięcy stopni w ciągu dziesięciu milisekund na ćwierć milimetra sześciennego? Wszystko w porządku: stadium prenowej (te zera!), wybuch, wtórne relaksacje, zgaśniecie…Zapalam latarkę.Henryk stoi nieporuszony, mrugając bezradnie oczyma.Trzasnęły jakieś drzwi.Kroki.Szybkie kroki.–Panie Henryku! Co pan tu wyprawia? Odwracam się i odpowiadam zamiast Henryka:–Nic wielkiego, panie profesorze.To tylko koledzy-teoretycy skutecznie wymodelowali wreszcie supernową.Krzysztof W.MalinowskiUczniowie ParacelsusaDobb skręcił w wąską aleję wiodącą do Instytutu.Wielki, prostokątny gmach jarzył się w porannym słońcu srebrem aluminiowych listew i opraw okiennych.W hallu owionęło go chłodne powietrze niezmordowanie regenerowane przez klimatyzatory.Jak co dzień uprzejmie skinął głową portierowi otwierającemu drzwi pneumatycznej windy i raźnym krokiem wszedł do obszernej kabiny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]