[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Niepotrzebna nam awantura.W tej chwili drzwi zajazdu otwarły się na oścież i do środka wkroczyła grupa nowych gości.Na ich widok Ceran drgnął i trącił łokciem towarzysza.Przybysze byli eneikami.Obcy – trzej osobnicy w zakurzonych kapotach, z wypchanymi sakwami, przewieszonymi przez plecy – zajęli miejsca przy środkowej ławie.Zjawił się karczmarz.Eneikowie naradzili się cicho, a potem poprosili o ser i placki.Otrzymali je natychmiast.Jedli, milcząc i patrząc w miski.Doczekali się również Zabójcy.Gospodarz przyniósł wreszcie półmisek z pachnącą smakowicie pieczenia, dzban tirakii oraz kubki.Zabrali się zatem do jedzenia.Ciszę przerywało tylko mlaskanie posilających się wędrowców i coraz rzadsze wrzaski pijaczków.Nagle rozległ się jakiś rumor.Jeden z valów wstał, przewracając ławę.Chwiał się na rozkraczonych nogach, wodził mętnym wzrokiem po izbie.– Batur…! – krzyknął, zatoczywszy łuk ramieniem.– Batur, czy widzisz to, co ja? Sa…ame eneiki! Tu eneika, tu eneika i tu… I tam w kącie, też eneiki…! Gdzie ja jestem, Batur? Czy to jakaś eneicka robaczywa nora, czy porządna karczma na ziemi naj…jaśniejszego cesarza naj…jaśniejszej Agrenii?!Ruszył w kierunku milczących gości ze środka sali.Potknął się o nogę przewróconego siedziska.Z trudem złapał równowagę i, klnąc, potoczył się dalej.– Siadaj, Gahfi! Zostaw tych parszywców… Siadaj, mówię! – jego kamrat, przechylając się przez blat, usiłował złapać go za kaftan, lecz ręka trafiła w próżnię.Gahfi stał nad eneikami, którzy z zimną krwią kontynuowali posiłek.– Słyszycie, pokurcze? – wrzasnął, chwyciwszy za kark dwóch najbliższych.– To gospoda dla uczciwych valów, a nie jakichś bosonogich kosmatków!Jeden z eneików złapał napastnika za nadgarstek i spokojnie, acz z dużą siłą, oderwał jego palce od swego kołnierza.– Zostaw nas, przyjacielu – przemówił po valijsku.– Jesteśmy kupcami, nie wchodzimy wam w drogę.Gahfi żachnął się i z rozmachem wyrwał rękę z uścisku eneiki.– Batur, to ś…śmiało mnie dotknąć! – Zatoczywszy się do tyłu sięgnął do pasa.W jego dłoni błysnęło ostrze sztyletu.– Zapłacisz za to, łotrze!Kilka rzeczy stało się naraz: kupcy zerwali się od stołu, z hukiem runął zydel pod próbującym wstać Baturem, a z kąta Zabójców śmignął wirujący szybko przedmiot.Natychmiast też rozległ się ryk Gahfiego i brzęk noża o podłogę.W nadgarstku vala utkwił ciemny brzeszczot.Ziz-tta wystąpił na środek izby, za nim jak cień wysunął się Rahe-das.Ceran podszedł do skulonego, jęczącego z bólu opryszka.Ujął rękojeść garnaga, następnie silnym szarpnięciem wyrwał go z rany.Val przeraźliwie wrzasnął i klapnął na podłogę.Ziz-tta chwycił go za kaftan pod gardłem.Przystawił mu klingę do krtani.– Więcej tego nie rób – powiedział cicho.– Przebiłeś mi rękę! – Otrzeźwiały nagle val z przerażeniem popatrzył na zbroczony krwią przegub.– Wykrwawię się!– Nic ci nie będzie.Zmiatajcie stąd obaj i cieszcie się, że uchodzicie żywi – głos starego Zabójcy nadal był spokojny, lecz zabrzmiała w nim nuta nienawiści.Nie musiał tego powtarzać.Valowie jeden przez drugiego rzucili się do drzwi.Już z dworu dobiegły do uszu eneików przekleństwa zranionego.– Chodźmy i my – powiedział Rahe-das.– Gotowi ściągnąć nam na kark bandę swych przyjaciół.Rozejrzał się za karczmarzem.Jego również nie było, tylko zza kotary, która oddzielała zaplecze od sali jadalnej, dochodziły podniecone głosy.Rzucił na ladę kilka sztabek cyny i skierował się do wyjścia.Za nim podążyli pozostali.– Dzięki za pomoc – odezwał się jeden z handlarzy, gdy znaleźli się na ulicy.Jego towarzysze pospiesznie odwiązywali dwa juczne irmany od palików.– Niepotrzebnie się narażałeś, panie, poradzilibyśmy sobie z nimi.Mamy wprawę, nie pierwszy raz spotykamy takie typy.Jestem Tage-vem, kupiec ze Związku Irgów – mówił, idąc za Zabójcami.– Was nie znam, pierwszy raz na szlaku?– Nie jesteśmy kupcami – Rahe-das przystanął i sięgnął za koszulę.– Znasz ten symbol?– Tak, panie – handlarz z lękiem popatrzył na tiris.– Czy mógłbym na coś się przydać?– Idziecie do grodu? – Tak.– Musimy się tam dostać.Nie mamy listów podróżnych, straże mogą robić trudności – wyjaśnił Zabójca.– Glejt jest na trzech – z wahaniem powiedział Tage-vem.– Ale… rzadko który umie czytać, sprawdzają tylko pieczęcie.– Zaryzykujemy.Nie było żadnych kłopotów.Ziewający strażnik ledwie wychylił głowę z wartowni.Rzucił okiem na podetknięty pod nos list i podniósł kratę.Wkroczyli w wąską uliczkę za murami.– Tage-vem, kiedyś było tu miasto eneików Virlinn.Bywasz tu czasem, czy zostały jakieś ślady? – zagadnął Rahe-das kupca.– Bardzo niewiele.To był zapewne drewniany gród, bo nie ocalały nawet szczątki.Poza może jednym… – Tage-vem zastanowił się chwilę.– Pod ścianą pałacu namiestnika, u stóp skały, jest mały placyk, wybrukowany płaskimi kamieniami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]