[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy w ogóle zapytał kogoś o drogę.Nie, odpowiadam.Godzinami chodzimy w kółko.Co? Dlaczego nic nie mówisz? Spogląda na mnie, kiwając głową.Przecież mówiłam, ale ty mnie nie słuchasz.Naprawdę? Przykro mi.W ogóle niewiele słuchasz.Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy, chichocze Thomas.Nie mam bladego pojęcia.Przyciąga mnie do siebie.Kompletnie się pogubiliśmy, szepcze mi do ucha.Kompletnie, odpowiadam.Nad nami krążą trzmiele.Z daleka słychać jakieś głosy.Nie wiemy, co ze sobą zrobić.I dlatego zamieszkałaś z innym mężczyzną? - pyta Thomas cicho.On nie jest innym mężczyzną, mówię.Z innym mężczyzną, odpowiada.Tak.Milczy i małą gałązką skrobie po suchej ziemi między kukurydzą.Czego się obawiasz? - pytam szeptem.Niczego, odpowiada szybko.Dlaczego.zaczynam, dlaczego.Co?105Dlaczego ci nie wystarczam? Dlaczego bierzesz te pigułki, dlaczego tego potrzebujesz? - chcę zapytać.Dlaczego co? - pyta.Powiedz wreszcie.Dlaczego nie chcesz ze mną zamieszkać?A jaki byłby z tego dla nas pożytek?Codzienność: mielibyśmy wspólną codzienność, odpowiadam.Codzienność.Śmieje się i opiera głowę na moich kolanach.Odgarniam mu włosy ze spoconego czoła.Codzienność jest straszna, wzdycha Thomas.Codzienność jest cudowna.Podnosi się i patrzy mi prosto w oczy.Jak do tego do-szłaś? Jak doszłaś do tak idiotycznego przekonania?Bo w gruncie rzeczy życie jest śmiertelną chorobą, próbuję żartować, dlatego może trzeba koncentrować się na drobiazgach.Och, mówi on i trzęsie się, to brzmi jak hodowla roślin i wspólne starzenie się.Tego nie miałam na myśli! Wstaję i zdenerwowana kręcę torebką.Jak możesz być tak cyniczny! Taki wypalony!Krzywo się do mnie uśmiecha z dołu.No to ktoś tu się wściekł, mówi.Tak, wrzeszczę, teraz jestem naprawdę wściekła.W przeciwieństwie do ciebie, bo ty zawsze nad wszystkim masz kontrolę.Żeby nic nie pozostawić przypadkowi.Lepiej wziąć jakąś tabletkę, żeby tylko wszystko poszło zgodnie z planem.Thomas szybko odwraca głowę.W codzienności potrzeba odwagi! - wrzeszczę.Bo to katastrofa! Składa się wyłącznie z chaosu, bałaganu i dziwnych uczuć, podobnie jak fragment zagmatwanej dżungli- ty sam do niej nie wejdziesz.Albo przyniesiesz maczetę i zrobisz w niej porządek.Nic nie może odstawać, bo 106może się zrobić niebezpiecznie.A że przy okazji wykosisz kilka orchidei.Trochę to kiczowate, nie sądzisz?Thomas podparł się na łokciach i znacząco założył nogę na nogę.Patrzy na mnie z rozbawieniem.Czuję się obrzydliwie.Jego wzrok ślizga się po moich prostych białych łydkach, krągłym brzuchu, po dużych piersiach, zatrzymuje się na śladach potu pod pachami, posklejanych włosach i błyszczącym nosie.Być może mimo zaciśniętych zębów słyszy swoje bijące serce, które wpadło w popłoch niczym małe, złapane zwierzątko.Ona mi tego nie może zrobić.Nie może.Uśmiecha się, wyuczył się tego.Powiedz coś, wrzeszczę.Powiedz coś, albo.Milczy i uśmiecha się.Albo sobie pójdę!Jego oddech jest krótki, ale uśmiecha się dalej.Nikt, ale to nikt nie potrafi wytrącić go z tego politowania godnego stanu lęku.Waham się, nie chcę wcale nigdzie odchodzić, ale on nie przestaje znacząco się uśmiechać, muszę się więc odwrócić i odejść.Skręcam za najbliższą kępą, a on znika mi z oczu.Ślepo błądzę po tym głupim labiryncie, wyschło mi w gardle, pali mnie w klatce piersiowej.Poznaję ten ból: to ból pożegnania.Zatrzymuję się.Fritz, wołam, pomóż mi!Ale Fritz nie odzywa się ani słowem.Zostawia mnie samą, jestem zagubiona jak małe dziecko w ciemnym lesie.Boję się.Próbuję odnaleźć powrotną drogę do Thomasa, przecież bardzo się nie oddaliłam, ale każda kępa kukurydzy wygląda tak samo.Biegam bez sensu jak kurczak z odciętą 107głową, aż słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, zabarwiając kukurydzę wokół mnie na ciemnożółto.Jestem bliska rozpaczy, wreszcie zatrzymuję przebiegającą obok mnie grupę rozchichotanych dziewczyn w wojskowych spodniach i kurtkach.Stoję przed nimi spocona i zbłąkana, w ich oczach wyglądam pewnie na starszawą kobitkę w błękitnej sukience, kompletnie nieodpowiednio ubraną na przygodę w labiryncie.Ze współczuciem i trochę pobłażliwie mierzą mnie wzrokiem.Już trzy razy tędy przechodziłyśmy, mówią, jasne, że może pani iść z nami.W ciągu kilku minut wyprowadzają mnie z labiryntu, wyjście było całkiem blisko.Śmiesznie blisko.Jego samochód jeszcze tam stoi.Jego jednak nie widać.U grubej dziewczyny w topie z lureksu kupuję ciepłą colę.Dobrze, że mam przy sobie torebkę, trochę pieniędzy i klucze od domu.Powróciłam do tego przyzwyczajenia z szalonych czasów przed Fritzem: nigdy nie wychodźz mężczyzną, nie mając przy sobie pieniędzy i kluczy od domu, bo nie wiesz, jak się ten wieczór skończy.Wydaje mi się, że tej rady udzieliła mi jeszcze matka.Jakże często po kłótni wybierałam się sama w powrotną drogę do domu, z westchnieniem zamykałam za sobą drzwi pokoju w akademiku i spokojnie szłam do łóżka.Siadam na nagrzanej słońcem masce samochodu Thomasa i patrzę na zachód słońca, ostatnie białe chorągiewki gości labiryntu, które powiewają nad polem.Niebo robi się już zielononiebieskie, wschodzi gwiazda wieczorna, ostatnie samochody odjeżdżają z parkingu, a ja ciągle tam siedzę.Nad polem nie widać już ani jednej białej chorągiewki.Gruba dziewczyna zamyka drewnianą budę i człapie w stronę domu.Kładę się na ciągle ciepłej masce samo-108chodu i obserwuję, jak zapala się jedna gwiazda po drugiej, jak na tablicy rozdzielczej.Czuję obok siebie obecność Fritza.Cześć, mówię cicho [ Pobierz całość w formacie PDF ]