[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Alka weszła już w ścianę, Ion — stojąc jeszcze na półeczce — patrzył, jak opięta niebieskim kombinezonem sylwetka powoli, lecz pewnie, zaczyna wnikać w skałę.Jak rozpina się na niej niczym wielkiej urody owad.Widać zresztą było, że tego dnia Alka jest w znakomitej formie.Wybrała trasę najtrudniejszą — a mimo to szła pewnie, w powolnym, lecz stałym rytmie, świadczącym o pełnej swobodzie ruchów i głębokim skupieniu.Kiedy na moment odwróciła ku niemu głowę, ujrzał z zachwytem, że nadal uśmiecha się ze spokojnym uporem.Ion odczekał jeszcze kilka minut.W końcu, gdy go wyprzedziła o dwadzieścia mniej więcej metrów, poszedł jej śladem.Od tego momentu góry nagle stały się czymś całkiem innym, niż były zazwyczaj.Teraz zapomniało się o pięknych widokach, o białych czapach śniegu i turkusowych stawach wśród pola wielkich głazów.Pozostała ziarnista, bliska, twarda, pachnąca mrozem i mgłą płyta granitu.Była tuż przed oczami.Musiało się chwilami dotykać jej policzkiem i wargami, obejmować jak kogoś bliskiego.Góry stały się teraz tylko drobną rysą skalną, w którą można wczepić palce, szeregiem niewidzialnych prawie stopni, płatem kamienia, szczeliną, w którą się wpełza.Trasa była naprawdę trudna i Ion zapomniał teraz niemal o wszystkim.Pamiętał tylko, że Alka jest ponad nim i że ściana jest przeciw nim obojgu.Po przejściu jednej trzeciej trasy zatrzymał się na chwilę w nieco wygodniejszym miejscu, na małej półeczce szerokości jednej dłoni.Spojrzał w górą — i po prostu zaklął.Alka nie odpoczywała.A on nie tylko nie zmniejszył dzielącej ich odległości, lecz coraz wyraźniej pozostawał w tyle.No tak, przebyła już połowę drogi.Musiał więc do niej utracić nie mniej niż dziesięć metrów.„Tylko się nie śpiesz, idioto — powiedział sobie.— To nie wyścigi”.I ruszył dalej.Łatwo coś takiego powiedzieć.Ale przecież jeszcze przed kwadransem pokpiwał sobie z niej i pysznił się swą bohaterską pewnością.Tymczasem to właśnie ona szła dziś jak anioł, lekko, rytmicznie, niemal bez wysiłku.Drugi raz spojrzał w górę, kiedy przechodziła najtrudniejszy fragment ściany.Robiła to pięknie.Wstrzymał oddech.W skroniach łomotało zmęczenie.Chciał krzyknąć „brawo!”, ale nie wolno było tego robić.Przez ułamek sekundy pomyślał: „Zrezygnuję… nie jestem dziś w formie… niech mnie Robik po prostu wyholuje na górę”.I, oczywiście, nie zrezygnował.„Muszę — powtarzał — muszę”.Powtarzał sobie ten rozkaz szeptem, powoli, lecz bez przerwy, w tym samym spokojnym rytmie, w jakim wyszukiwał uchwyt, podciągał się do nowego, zdobytego jeszcze pół metra, i jeszcze metr, i jeszcze pół.A potem nagle uprzytomnił sobie, że jest już na końcowym odcinku trasy.I wtedy zaczął się cicho śmiać.Znowu był lekki, pewny siebie.Gdzie podziało się zmęczenie?Wreszcie — szczyt ściany.Pochwycił jego krawędź obiema rękami, podciągnął się w górę.Tuż nad nim uśmiechały się twarze Robika i Alki.Wtedy Ion w nagłym przypływie radości i szczeniackiego szczęścia, zamiast przerzucić się przez szczytową krawędź ściany, nagle odepchnął się od niej z całej siły, krzyknął: „Hurra! Lecę!”, i rzucił się na plecy w przepaść.Oczywiście przeleciał wszystkiego pięć metrów, potem opadł znów na skałę.Robik podciągnął linkę — i Ion sobie po prostu poszedł po ścianie jak po podłodze, prostopadle do niej, z rękami w kieszeniach.— Ty głupi Ionie! — powiedziała Alka.— Takie zabawy godne są dziesięciolatków.Byli już na platformie.Robik zwinąwszy linki przypomniał uprzejmie:— Za dwadzieścia dwunasta.— Jazda do amfiteatru! — krzyknęła Alka.Platforma ruszyła ostrym lotem, wiatr zaczął gwizdać koło uszu, a oni zaczęli się kłócić:— Ty głupi, Ionie! Dzieci się tak bawią w górach.— Nie wolno mi?— Wolno, ale nie wypada.— Czasem wypada.— Kiedy?— Kiedy piątek wypada w sobotę.— Nie bądź głupi i nie mów głupstw.— Kto mi zabroni być głupim? Bardzo lubię bywać głupim.Alka — zamiast w sposób rozsądny i racjonalny wypomnieć Ionowi gramatyczną niezdarność i bzdurne udawanie — właśnie po tym oświadczeniu zamyśliła się na chwilę głęboko, jak nad najpoważniejszą prawdą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]