[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wolała więc pozostać tutaj i śnić pomiędzy swoimi martwymi siostrami, z każdą godziną oddalając się coraz bardziej od tego przeklętego miejsca i potwora, który nim zawładnął.Tak było łatwiej.Wszystkie ich słowa, wszystkie ich gesty odbijały się w źrenicy bestii.* * *Hines zniknął przed świtem, równie niepostrzeżenie, jak się pojawił.Przebudziwszy się, Snow nie był już pewien, czy naprawdę go spotkał.Wkrótce zapomniał o pożegnalnych zapewnieniach kopacza, że sprowadzi pomoc.Dnie zaczynały im się zlewać w jedno.Ciemne, nabrzmiałe od deszczu chmury wisiały nisko.W rozproszonym szarym świetle Mark nie potrafił odróżnić zmierzchu od poranka.Wciąż tkwili pod ostrzałem, jak krety okopani w grząskiej, błotnistej ziemi.Skóra pękała i łuszczyła się płatami od wilgoci.W milczeniu, pospiesznie, pochłaniali suchary z allemańskich żelaznych racji i znów zapadali w odrętwienie.Huk zalegał w uszach jak szary filc, boleśnie rozpierał je od środka.Jeszcze się odgryzali.Snow nieustannie warował przy zdobycznej emmie-gee, wypatrując Boszów, którzy nieostrożnie wychylą się za parapet.Powoli wszyscy tracili nadzieję.Wsparcie nie przyjdzie.Zostali spisani na straty.W nocy, kiedy ostrzał przycichał, Lloyd gonił ich do umacniania i pogłębiania okopów.Po ciemku, żeby nie ściągać na siebie ognia Heinich.Pewnego ranka Snow ocknął się z nosem tuż przy nodze jakiegoś diabła.Zewsząd: z dna i ze ścian okopu wystawały na pół przegniłe trupy Allemańców – twarze pod pękatymi stahlhelmami, z mięśniami odpadającymi, ukazującymi wyszczerzone zęby i żółtosiną czaszkę, ręce i nogi obleczone w strzępy feldgrau, spod którego sączyła się galaretowata maź, łokcie, kolana, dłonie.Okazało się, że po ciemku rozkopali stary cmentarz.Smród stał się wszechobecny.Ziemię wokół zaścielały rozkładające się ciała.Na wpół zanurzone w mulistej wodzie, puchły, póki nie rozerwały zbutwiałych mundurów.Nikt już nie biegał na pogawędki za zrujnowany spichlerz.Szczali do hełmów i wylewali zawartość za okop.Zgniłe, cuchnące błoto przyjmowało wszystko, stopniowo wysysając z nich życie.Wiedzieli, że to nie potrwa już długo, ale wyczerpanie tłumiło strach.Świat się kurczył, zamierał.Liczyło się tylko, żeby przeżyć następną chwilę.Jeszcze jeden wybuch.Kolejny atak diabłów.Nic więcej.Nawet McBride przestał gadać o bestii, dzwonach i jednorożcach.Odkąd zniknął Fuks, zamilkł i zapadł się w siebie.Na pytania odpowiadał burkliwie, z niechęcią, ale Snow wiedział doskonale, co mu dolega.Sam też wciąż czuł za sobą obecność zrujnowanego kościoła.Tkwił za jego plecami jak cierń w bucie, drażniący, oporny.Nie dawał się wyrzucić z pamięci, choć woda zalewająca okopy sprawiała, że przestrzeń pomiędzy nimi i beginażem rosła, zwielokrotniała się z każdym dniem.Lloyd ściągnął Reda z lazaretu – bardziej potrzebowali go tutaj, choć teraz jego rola ograniczała się głównie do wydawania ampułek z chloroformem – i Snow na krótko uwierzył, że ostatecznie zerwali pępowinę łączącą ich z tamtym plugawym miejscem.Wprawdzie Felczer twierdził, że kiedy odchodził, stara zakonnica uporczywie trzymała się życia, ale od pewnego czasu nie słyszeli już o poranku jej wrzasków.Mark miał nadzieję, że w końcu zdechła, najlepiej razem z tą drugą.Gdyby jakiś osioł w sztabie nie wpadł na pomysł, że trzeba je wyzwolić, wielu porządnych squaddiech wciąż by żyło.Aż pewnego dnia, o świcie, McBride zwariował.Poranki były najgorsze.Snow obudził się, przemarznięty i zdrętwiały, ze smakiem błota w ustach.Ostatnio wciąż towarzyszył mu jeden sen: w ciemności uciekał okopem, ktoś za nim strzelał, koledzy rzucali granatami – tłuczkami od ziemniaków, jak je pieszczotliwie nazywali – pociski śmigały wokół, aż wreszcie siła wybuchu rzucała nim na ziemię, w gęste błoto, które powoli zalewało oczy, dławiło oddech.Budził się z wrzaskiem, gryząc własne palce.Gorączka zżerała go noc po nocy, a świt przynosił tylko szum deszczu i łoskot artylerii.Tkwił przy szczelinie strzelniczej, tępo wpatrując się w wielkie rozlewisko, w jakie zmieniła się ziemia niczyja.Rozproszone szare światło rozmywało szczegóły, przytępiało czujność.Zapewne dlatego zorientował się dopiero wówczas, kiedy McBride z dziwnym sapnięciem poderwał się ze swojego miejsca.Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, przesadził nad workami z piaskiem i na oślep runął ku Heinim [ Pobierz całość w formacie PDF ]