[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zawsze bylem uprzejmym facetem, wiec zaproponowalem:–Za panem, sir.Morley nie byl juz tak pewien swojej niesmiertelnosci.–Potrzebujemy swiatla – szepnal.–Wreszcie to zauwazyles.Tak zamierzasz prowadzic bitwe, kiedy juz przejmiesz Kantard?–Wracam za piec minut – oznajmil i juz go nie bylo, nim zdazylem otworzyc usta.XVIIIPiec minut? Chyba dwadziescia.Najdluzsze dwadziescia minut, jakie przezylem, no, moze z wyjatkiem kilkunastu razy, kiedy sluzylem w Korpusie, tanczac taniec smierci z zolnierzami Venagetich.Nie bylo go przez jakies dziesiec z tych pieciu minut, kiedy z mojego punktu obserwacyjnego pod pokreconym drzewem limony – gdzie wydawalo mi sie, ze tone jakby wolniej – zauwazylem swiatlo poruszajace sie w dol po schodach wewnatrz rezydencji Hamiltonow.Prawdopodobnie swieca.Efekt byl upiorny, bo swieca rzucala ogromny, tylko w przyblizeniu ludzki cien na zaciagniete story.Przelknalem glosno sline.Niech mnie, jesli szczescie mnie nie opuscilo.Ten ktos skierowal sie na zewnatrz i wprost w strone powozowni.Uslyszalem mamrotanie i zdalem sobie sprawe, ze jest ich dwoch.Podeszli blizej.To byl moj stary kumpel z niestrawnoscia.Nie wygladal teraz szczegolnie – taki kurdupel w stroju, ktory wyszedl z mody w latach, kiedy moj tatus byl jeszcze szczeniakiem.Mial na glowie cos, co kiedys nazywali "kapeluszem mysliwskim".Widywalem takie na obrazach.Kurdupel byl zgiety w pol, powolny i cholernie przypominal mi moje wlasne wyobrazenie o tym, jak powinien wygladac pederasta.Za nim szedl, nie bez klopotow z nawigacja, facet zwany przeze mnie Bliznowatym.To jego wlasnie Saucerhead tak dokladnie poobtlukiwal.Ruszal sie jeszcze wolniej od starego, jakby przez noc postarzal sie o setke lat.Saucerhead nie polamal im wiele, ale chyba zadal sporo bolu.Co teraz? Skoczyc i zaaresztowac ich w imieniu strazy obywatelskiej? Oskarzyc kogos o cos i zalatwic sobie przemieszczenie wszystkich gnatow? Moze zalatwic dziadydze kolejny atak dyspepsji i pozwolic mu wyrzygac miesozerne motyle? Moze skonczyc przed sadem za napasc? W takich chwilach wyobraznia troche mnie ponosi na ciemna strone.Chcialbym miec blogi brak watpliwosci Saucerheada.Glupota ma swoje zalety.Nim podjalem decyzje, zastanawiajac sie, gdzie do jasnej cholery szwenda sie Morley ze swiatlem, moja parka wciagnela swoje kolekcje sincow do powozowni.Przez szpary przesaczalo sie swiatlo, kiedy zapalali pochodnie i latarnie.Wciaz rozmawiali, ale nie moglem rozroznic ani slowa.Podkradlem sie do drzwi, wciaz niewiele slyszac.Rozleglo sie parskanie koni.Podskoczylem.Ludzie, ale sie cieszylem, ze nie wszedlem tam wczesniej.Na pewno by zastawily na mnie pulapke.Wydawalo mi sie, ze probuja zaprzac konie.Poziom przeklenstw swiadczyl o tym, ze ciezko sie to robi w posiniaczonym stanie.Mialem wrazenie, ze opisy i aluzje sa bardzo kwieciste.Chcialem uslyszec je lepiej – powinienem wzbogacac moje slownictwo.Wsunalem palce miedzy framuge i drzwi i pociagnalem lekko, az utworzylem szpare, przez ktora moglem zajrzec do srodka.Widzialem teraz mnostwo konskich boksow i hakow na uprzaz, ktore w ogole nie chcialy sie ruszac – i nic poza tym.Sama nuda.Patrzylem pod zlym katem.Za to ktos patrzyl pod dobrym katem, zeby zobaczyc, jak drzwi uchylaja sie do wewnatrz.Uslyszalem cichy glos, w ktorym wyraznie brzmialo zaskoczenie.Ciezkie kroki zblizaly sie w moja strone, jakby troll w kamiennych butach tupal dla zabawy.Pomyslalem, ze nalezy szybko znikac, ale trwalo to troche za dlugo.Mialem zaledwie dosc czasu, zeby odskoczyc, kiedy drzwi sie otworzyly.Nie moglem uciec, wiec zrobilem to co najlepsze w takiej sytuacji.Walnalem Bliznowatego w leb moja kochana pala.Jego czapa wydala gluche "pfump!", jak nadepniety arbuz.Oklapl, spojrzal na mnie z wyrzutem, ze nie gram fair.A dlaczego mialbym grac fair? Wlasnie na tym polega problem z jemu podobnymi.Zginalbym, probujac tego.Walnalem go jeszcze raz, zeby podkreslic swoje racje.Przeszedlem po nim, skoczylem do srodka, rzucilem sie na malego typka z nadkwasota i w antycznych szmatach.Nie pytajcie, dlaczego.Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi sie to strasznie glupie.Powiedzmy, ze wtedy myslalem, iz to dobry pomysl.Probowal otworzyc brame na ulice.Nie mam pojecia po co.Jego zaprzeg stal jeszcze w boksach.Nie udaloby mu sie uciec.I na pewno nie przescignalby nikogo na piechote.Ale popedzil; jak wsciekly, dyszac i plujac zielonymi cmami.Uslyszal moje kroki i okrecil sie na piecie.Jedna reke opuscil do czegos w rodzaju przetartego sznura, ktory sluzyl mu za pas, podciagnal gacie.Oczy zaczely mu lsnic na zielono.Podszedlem z pala.Jedna z ciem zdolala mnie uzrec.Zapieklo jak jasny gwint.To mnie rozproszylo i stary zdolal usunac sie tak, ze moja pala trafila go w ramie, zamiast w czape.Zawyl.Ryknalem i zaczalem opedzac sie od motyli.Oczy mu zablysly i otworzyl szeroko gebe.Uniknalem jego spojrzenia i jednej wielkiej cmy, ktora wyleciala mu z jadaczki.Machnalem w bok i trafilem go w poprzek szczeki.Przesadzilem.Uslyszalem trzask kosci.Zgial sie i upadl jak rzucona szmata.Krew we mnie zawrzala.Rzucilem sie przed siebie, szukajac dalszych klopotow.Bylem tak nabuzowany, ze nawet konie cofnely sie w boksach i czekaly, az sobie pojde.Sprawdzilem Bliznowatego.Chrapal i z kazda chwila stawal sie coraz miekszy.Wrocilem do starego…On nie chrapal.Wydawal dziwne odglosy, ktore swiadczyly o tym, ze wkrotce w ogole przestanie oddychac.Chyba zlamalem mu cos wiecej niz szczeke.Wielki, ogromny zielony motyl wylazl mu z geby do polowy i utknal miedzy wargami.Obiema rekami sciskal ten swoj stary sznur, jakby nie chcial zgubic spodni, i zaczaj dygotac.Nie jestem przyzwyczajony do rozwalania ludzi.Owszem, czasem mi sie to zdarza, ale nigdy z wyboru i na pewno nigdy dlatego, ze chcialem.Teraz ja bylem w tarapatach.To Gora.Tutaj straznicy pokoju to nie na pol slepi, pozbawieni ambicji Straznicy zainteresowani tylko zbieraniem haraczu.Jesli mnie znajda obok trupa…–A to co, u licha?Wlasciwie nie wskoczylem w stog siana
[ Pobierz całość w formacie PDF ]