[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od splątanych, krętych ulic odchodziły zaułki, domy i synagogi były z kamienia lub starej wyblakłej cegły, teraz bladoróżowej.Rob minął gromadkę dzieci z kozą, dalej co rusz napotykał grupki wesoło gawędzących mężczyzn.Zbliżała się pora wieczornego posiłku i od ciągnących z domów smakowitych zapachów ślinka napłynęła mu do ust.Wędrował tą dzielnicą, póki nie wyszukał stajni, w której zapewnił swoim zwierzętom schronienie.Nim je zostawił, oczyścił ładnie już się gojące na boku osła zadrapania od szponów pantery.Potem w pobliżu stajni znalazł gospodę prowadzoną przez wysokiego starego Żyda o miłym uśmiechu i zgarbionych plecach, nazwiskiem Salman Mniejszy.— Dlaczego Mniejszy? — zapytał nie mogąc się powstrzymać.— We wsi, z której pochodzę, Salmanem Wielkim nazywano mojego wuja.Był znanym uczonym — wyjaśnił stary.Rob wynajął siennik w kącie dużej izby sypialnej, a kiedy gospodarz spytał, czyby się nie posilił, dał się skusić na kawałeczki mięsa pieczone na rożnie, gęsty ryż nazwany przez Salmana pilawem i małe przyrumienione na ogniu cebulki.— Czy to koszerne? — spytał chytrze.— A jakże, możecie jeść bez obaw! Po mięsie Salman podał miodowe ciasteczka i smaczny napój nazwany przez niego szerbetem.— Jesteście chyba z daleka — zauważył.— Z Europy.— Ach, z Europy!— Skąd wiedzieliście? Stary szeroko się uśmiechnął.— Z tego, jak mówicie—wyjaśnił, a ujrzawszy minę Roba, dodał pocieszająco: —Nauczycie się lepiej mówić, na pewno.Jak to jest być Żydem w Europie?Rob zakłopotał się pytaniem, zaraz jednak przyszły mu na myśl słowa Zewiego, więc odparł:— Trudno.Salman z powagą przytaknął, Rob zaś z kolei zapytał jego:— A jak to jest być Żydem w Isfahanie?— O, tu nie jest źle.Koran każe lżyć Żydów, więc nas wyzywają, ale oni przywykli do nas, a my do nich.W Isfahanie zawsze byli Żydzi —wyjaśnił.— Miasto założyłNabuchodonozor i według legendy osiedlił tu Żydów wziętych w niewolę po podbiciu Judei i zburzeniu Jerozolimy.A dziewięćset lat później szach Jazdegerd zakochał się w tutejszej Żydówce imieniem Szuszan-Docht i uczynił ją królową.Ułatwiła swoim życie, toteż osiadło tu więcej Żydów.Rob doszedł do wniosku, że nie mógł wybrać lepszego przebrania.Kiedy sobie przyswoi żydowskie obyczaje, zniknie między tymi ludźmi jak mrówka w mrowisku.Po posiłku udał się zatem z karczmarzem do Domu Pokoju, jednej z wielu tutejszych synagog.Był to czworokątny budynek ze starego kamienia uszczelnionego w szparach brunatnym mchem, mimo że w powietrzu nie było wilgoci.Zamiast okien synagoga miała jedynie wąskie strzelnice i drzwi tak niskie, że Rob wchodząc musiał się pochylić.Ciemny przedsionek prowadził do wnętrza, w którym w świetle lamp widać było kolumny wspierające strop tak wysoki i ciemny, że Rob nie był w stanie go dojrzeć.W głównej części siedzieli mężczyźni, kobiety modliły się w niewielkiej niszy za ścianą.Rob stwierdził, że łatwiej mu odmawiać maariw w synagodze niż w towarzystwie paru Żydów na szlaku.Tutaj przewodził modlitwom chazan, a wierni mamrotali lub śpiewali jak kto chciał, kiwał się więc wraz z nimi mniej skrępowany słabą znajomością hebrajskiego i tym, że często nie nadąża za recytacją.W drodze powrotnej do gospody Salman uśmiechnął się do niego przebiegle.— Może byście chcieli mocniejszej rozrywki, co? Taki młody człowiek.Nocą majdany, czyli place w muzułmańskich dzielnicach, tętnią życiem.Znajdziecie tam kobiety i wino, muzykę i uciechy, o jakich się wam nie śniło.Rob jednak odmownie pokręcił głową.— Chętnie, ale innym razem — powiedział.— Dziś muszę zachować jasny umysł, bo jutro załatwiam sprawę najwyższej wagi.Nie spał tej nocy, rzucał się na posłaniu i przewracał, ciekaw, czy Ibn Sina okaże się człowiekiem, z którym łatwo można dojść do porozumienia.Rano znalazł publiczną łaźnię, ceglaną budowlę wzniesioną nad naturalnym ciepłym źródłem.Mocnym mydłem i czystymi gałganami zszorował z siebie nagromadzony w podróży brud, a gdy włosy mu wyschły, wydobył chirurgiczny nóż i przyciął brodę zerkając na swe odbicie w kwadratowej płytce wypolerowanej stali.Broda mu zgęstniała i stwierdził, że wygląda jak prawdziwy Żyd.Włożył lepszy ze swoich dwóch kaftanów, nasadził skórzany kapelusz na głowę i wyszedł na ulicę, gdzie spytał jakiegoś człowieka o uschłych członkach o drogę do szkoły medyków.— Myślicie o madrasie, miejscu nauki? To przy szpitalu — powiedział żebrak.— Przy ulicy Alego, w pobliżu Meczetu Piątkowego, w samym centrum.Otrzymawszy w podzięce monetę, kulawy pobłogosławił potomstwo Roba do dziesiątego pokolenia.Do madrasy miał daleko.Przy okazji przekonał się, że Isfahan to miasto kwitnącego rzemiosła, wszędzie bowiem widać było ludzi przy pracy, szewców i kowali, garncarzy i kołodziejów, wydmuchiwaczy szkła i krawców, minął także po drodze kilka bazarów pełnych wszelakiego towaru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]