[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak ocalało Kiotood Hiroszimy stanowczo piękniejsze.Ale to dawne dzieje.Nie mogę wiecznie myśleć tylko o tymani pytać bez przerwy,co będzie, co będzie.Na co dzień wierzę w trwałość,w perspektywy historii.Nie potrafię gryźć jabłekw nieustannej grozie.Słyszę, że Prometeusz ten i ówchodzi w kasku strażackimi cieszy się z wnucząt.Pisząc te swoje wierszezastanawiam się,co w nich, za ile latwyda się śmieszne.Już tylko czasemogarnia mnie strach.W podróży.W obcym mieście.Gdzie z cegły mur jak mur,wieża stara, bo stara,łupina tynku pod byle zbyć gzymsem,pudła mieszkalne nowych dzielnic,nic,drzewko bezradne.Co by tu robiłten wrażliwy pan,miłośnik, znawca.Pożal się z gipsu boże.Westchnij klasykufabrycznym popiersiem.Już tylko czasemw mieście, jakich wiele.W pokoju hotelowym.Z widokiem na rynnęi z niemowlęcym krzykiemkota pod gwiazdami.W mieście, gdzie dużo ludzi,więcej niż na dzbanach,na filiżankach, spodkach, parawanach.W mieście, o którym wiemtę jedną rzecz,że to nie Kioto,nie Kioto na pewno.Film – lata sześćdziesiąte.Ten dorosły mężczyzna.Ten człowiek na ziemi.Dziesięć miliardów komórek nerwowych.Pięć litrów krwi na trzysta gramów serca.Taki przedmiot powstawał trzy miliardy lat.Z początku zjawił się w formie chłopczyka.Chłopczyk kładł główkę na kolanach cioci.Gdzie jest ten chłopczyk.Gdzie są te kolana.Chłopczyk zrobił się duży.Ach to już nie to.Te lustra są okrutne i gładkie jak jezdnia.Wczoraj przejechał kota.Tak, to była myśl.Kot został wyzwolony z piekła tej epoki.Dziewczyna w samochodzie spojrzała spod rzęs.Nie, nie miała tych kolan, o które mu chodzi.Właściwie to by sobie dyszał leżąc w piasku.On i świat nic nie mają ze sobą wspólnego.Czuje się uchem urwanym od dzbana,choć dzban nic o tym nie wie i wciąż nosi wodę.To jest zdumiewające.Ktoś jeszcze się trudzi.Ten dom jest zbudowany.Ta klamka rzeźbiona.To drzewo zaszczepione.Ten cyrk będzie grał.Ta całość chce się trzymać, chociaż jest z kawałków.Jak klej ciężkie i gęste sunt lacrimae rerum.Ale to wszystko w tle i tylko obok.W nim jest ciemność okropna, a w ciemności chłopczyk.Boże humoru, zrób z nim coś koniecznie.Boże humoru, zrób z nim coś nareszcie.Relacja ze szpitala.Ciągnęliśmy zapałki, kto ma pójść do niego.Wypadło na mnie.Wstałem od stolika.Zbliżała się już pora odwiedzin w szpitalu.Nie odpowiedział nic na powitanie.Chciałem go wziąć za rękę – cofnął jąjak głodny pies, co nie da kości.Wyglądał, jakby się wstydził umierać.Nie wiem, o czym się mówi takiemu jak on.Mijaliśmy się wzrokiem jak w fotomontażu.Nie prosił ani zostań, ani odejdź.Nie pytał o nikogo z naszego stolika.Ani o ciebie, Bolku.Ani o ciebie, Tolku.Ani o ciebie, Lolku.Rozbolała mnie głowa.Kto komu umiera?Chwaliłem medycynę i trzy fiołki w szklance.Opowiadałem o słońcu i gasłem.Jak dobrze, że są schody, którymi się zbiega.Jak dobrze, że jest brama, którą się otwiera.Jak dobrze, że czekacie na mnie przy stoliku.Szpitalna woń przyprawia mnie o mdłości.Przylot.Tej wiosny znowu ptaki wróciły za wcześnie.Ciesz się, rozumie, instynkt też się myli.Zagapi się, przeoczy – i spadają w śnieg,i giną licho, giną nie na miarębudowy swojej krtani i arcypazurków,rzetelnych chrząstek i sumiennych błon,dorzecza serca, labiryntu jelit,nawy żeber i kręgów w świetnej amfiladzie,piór godnych pawilonu w muzeum wszechrzemiosłi dzioba mniszej cierpliwości.To nie jest lament, to tylko zgorszenie,że anioł z prawdziwego białka,latawiec o gruczołach z pieśni nad pieśniami,pojedynczy w powietrzu, nieprzeliczony w ręce,tkanka po tkance związany we wspólnośćmiejsca i czasu jak sztuka klasycznaw barwach skrzydeł –spada i kładzie się obok kamienia,który w swój archaiczny i prostacki sposóbpatrzy na życie jak na odrzucane próby.Tomasz Mann.Drogie syreny, tak musiało być,kochane fauny, wielmożne anioły,ewolucja stanowczo wyparła się was.Nie brak jej wyobraźni, ale wy i waszepłetwy z głębi dewonu, a piersi z aluwium,wasze dłonie palczaste, a u nóg kopytka,te ramiona nie zamiast, ale oprócz skrzydeł,te wasze, strach pomyśleć, szkieletki-dwutworkinie w porę ogoniaste, rogate z przekoryalbo na gapę ptasie, te zlepki, te zrostki,te składanki-cacanki, te dystychyrymujące człowieka z czaplą tak kunsztownie,że fruwa i nieśmiertelny jest, i wszystko wie– przyznacie chyba same, że byłby to żarti nadmiar wiekuisty, i kłopoty,których przyroda mieć nie chce i nie ma.Dobrze, że choć pozwala pewnej rybie lataćz wyzywającą wprawą [ Pobierz całość w formacie PDF ]