[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.personalną z Anglią.– Zaśmiał się nieszczerze i palnął kolegę po ramieniu, jakby go popędzał.„To tak się przechodzi na drugą stronę barykady?” – myślał Jerzy krocząc powoli w poprzek wąskiej uliczki.Gdy po dwóch godzinach wyszedł z gmachu ambasady, ujrzał, jak naprzeciwko zrywa się z ławki Olo.„Cieszy się, jakbym wyszedł z aresztu” – pomyślał ni to ze złością, ni z wdzięcznością.–No? – zapytał łapczywie przyjaciel.–A buty? – Jerzy zyskiwał na czasie.–Upłynnione.– Olo nadal patrzył pytająco.–Chodźmy coś zjeść – mruknął Jerzy ocierając pot z czoła.„Po diabła taki gest, jakbym się tam spocił” – zgromił się w myślach i przestraszył, że zaczyna grać wobec przyjaciela.Szli miastem, oszołomieni szczodrością perspektyw.Mijali place czyniące wrażenie, że zbudowano je na niebie.–Widzisz, Wilno i Lwów nie mogą decydować o całej naszej przyszłości, o całej historii w nowej epoce – bełkotał Jerzy na „zasadnicze” tematy, bojąc się wyznać przyjacielowi, że pierwsze, górujące nad wszystkimi innymi odczucie, jakie wyniósł ze spotkania, to nieufność.Nie ufali mu.„Przecież przychodzę z ulicy.Chcę, żeby mi pozwolili mówić do swoich, a jakiż oni mają dowód, że ja jestem swój dla nich?”Przechodził obojętnie wobec piękna istnych pejzaży z kamienia.Po godzinie wałęsania znaleźli się wśród wąskich uliczek starego miasta.Tutaj weszli do jakiejś małej restauracji.Jerzy badawczym wzrokiem spojrzał na kartę.Nie znał francuskiego na tyle, by zorientować się w potrawach, nie znał też wyniku transakcji dokonanej przez Ola.–Na co nas stać? – zapytał.–A co będzie dalej? – odparł Olo dając dyskretnie do zrozumienia, że nic nie dowiedział się właściwie od przyjaciela na temat ich przyszłości.–Jutro będę rozmawiał z ambasadorem…–Weźmy to… – Olo wskazał nazwę potrawy, ulokowaną na samym dole karty.–Zgoda – kiwnął głową Jerzy.– Ale już dziś musimy znaleźć jakiś hotelik.– Nie powiedział, że na zadane mu „tam” pytanie, gdzie mieszka, nie wymienił Caserne Bessieres.Coś go dławiło, choć tamci powinni przecież zrozumieć.Kelner postawił przed nimi dziwaczną roślinę i odszedł.Dopiero po chwili Jerzy spostrzegł zdumiony, że ów kaktus paruje.Gorący.Do jedzenia.To?Olo, nieco wystraszony niespodziewanym rezultatem kursu oszczędnościowego, rozglądał się bezradnie.Salka była nieomal pusta.W rogu całowała się jakaś para.–To jest właśnie artichaut – kosym spojrzeniem ściągnął nazwę z karty, ale ręce trzymał pod stolikiem, jak na widok jeża.Jego przyjaciel znalazł się, jak przystało na polityka: rozejrzał się, wstał, przeszedł się niedbale, zajrzał do sąsiedniej salki, postał tam w zadumie z ręką u kotary oddzielającej drzwi, wrócił.–Zaczynamy – zadyrygował i z wielkiego kłącza palcami oderwał listek grubaśny jak mikroskopijny naleśnik.– W porządku – skinął do zaniepokojonego Ola.Po wyssaniu miąższu spod twardej skorupki liści, głodni o wiele bardziej niż przedtem, zawołali kelnera.Jerzy studiował bezmyślnie egzotyczną kartę, gdy spostrzegł z przerażeniem, że Olo już płaci.–Załamałeś się nerwowo – osądził go na ulicy.– Wcale nie chodziło ci o oszczędność, chciałeś wiać.Teraz dokąd? – obrażonym tonem.–Bierzemy hotel.–Klamoty na razie zostawimy? – zatroszczył się o rzeczy zostawione w koszarach.–Do jutra.–Ale jak będzie z meldowaniem w hotelu? Na numerki jenieckie?–Legitymacja oficera polskiej Resistance – surowo sprostował Olo gładząc się po kieszeni, gdzie miał powstańczy dowód.Serce ścisnęło mu się przykro na wspomnienie, jak w drugi dzień powstania fasował go razem z Kryską.Przechodzili obok stolików kawiarni wybiegającej swobodnie na chodnik.Kobiety… Chłopcy, spoceni w szorstkiej wełnie mundurów, patrzyli na nie jak na istoty egzotyczne, niedostępne, choć odgrodzone tylko słomką od życzliwego, zaczepnego uśmiechu.–Hotel.Ale tu nie znajdziesz żadnej takiej budy, żeby pomieszkać choć tydzień za nasze buty – zbilansował smętnie Olo, zawsze przytomniejszy.–Aha – potakiwał Jerzy nie słuchając, albo w niebie Paryża, albo, zamyślony, w piekle swojej,,polityki”.Był już późny wieczór, gdy trafili do maleńkiego hoteliku na ulicy des Chaufourniers, w pobliżu placu Jaurese.Wprawdzie ubogie otoczenie robotniczej dzielnicy, jakoś bardziej swojskie, raczej im się podobało, wprawdzie z góry położyli na kontuarku swoje ubogie franki, ale czekali z lękiem na pierwsze słowo patrona – musiało być nim przecież pytanie o dokumenty.Francuz, w wyświechtanym berecie, bez słowa położył przed nimi jakiś karteluszek z dwoma czy trzema rubrykami i w oryginalny sposób wytarłszy dłoń o swój beret poszedł gdzieś, mruknąwszy coś przedtem.–Powiedział, żebyśmy karty meldunkowe, włożyli pod książkę telefoniczną.Naprawdę zrozumiałem – tłumaczył Olo.Jerzy odczuł nagle uderzenie serca.Wstydził się siebie, ale w tym momencie był może bardziej wzruszony niż w chwili nieefektownego wyzwalania obozu.Kładąc odrapaną obsadkę na podstawkę kałamarza czuł realniej wolność niż wówczas, gdy brał na ramię karabin rozbrojonego wachmana.Oto jak wygląda wolność: jesteś i nikogo to nie obchodzi.–Może byśmy poszli na wino? – zaproponował nagle.Promień słońca zaglądał przez unoszoną wiaterkiem zasłonę otwartego okna, łaskotał powieki Jerzego.Chłopak odwrócił twarz, kurczowo broniąc resztek snu.W tym momencie z ulicy nadleciał czyjś gniewny krzyk:–Maryśka, jazda po mleko, słyszałaś!…Jerzy, ogłuszony snem, roglądał się zdziwiony po wnętrzu mizernym w istocie, lecz jakże wspaniałym w porównaniu z rzeczywistością obozową.„Jestem w Warszawie – szalało serce.– Ach, nie, to tylko Paryż” – oprzytomniał siadając na łóżku.W ciągu dnia miał się przekonać, że nie wiedząc o tym, szukając taniego hoteliku trafili do dzielnicy gęsto zamieszkałej przez polską biedotę z dawnej emigracji robotniczej.Opuścił nogi na wytarty pluszowy dywanik.Ziewnął.Olo zabełkotał coś przez sen i obrócił się na drugi bok.Jerzy podszedł do okna.Odsunął story i stanął zagapiony.Ulica szalała kolorami flag.Wśród setek czerwonych kwitły trójkolorem francuskie.„Czternasty Lipca” – przypomniał sobie datę.– Pobudka! – krzyknął w stronę Ola.Rozpierała go radość.„Czyżby to się tak udzielało?” – myślał za godzinę wśród pagórków Montmartre'u.Francuskie święto narodowe było orgią radości.–Ca va – witali się obcy ludzie.– Pokój! – wołali do siebie przez szerokość ulicy.Było to jedyne francuskie słowo, które przyswoił sobie Jerzy.Przepraszał nim ludzi potrącanych w tłumie oglądającym defiladę, potem już nawet zaprosił nim do tańca dziewczynę.Stracił ją, zgubiła mu się w odbijanym walcu w ramionach ogromnego Murzyna w amerykańskim mundurze.Walnął z rozmachem w ramię z naszywką Poland i osłupiał widząc zwróconą ku sobie w niemym pytaniu obcą twarz jakiegoś oficera.Olo stał oddzielony od nich jakąś sporą roześmianą grupką.–Cześć! – przywitał się Jerzy z nieznajomym.Po chwili we trzech wchodzili do jakiegoś bistro.–Zaraz będzie wino – uśmiechnął się gościnnie andersowski oficer.–Tak dobrze zna się pan na tańcu?– zażartował Olo.Kelnerka szalała między krzesłami, w takt stepowanego mistrzowsko jazzu uciekając od amerykańskiego żołnierza.Jego nieruchoma maska poruszająca się przy powolnym żuciu gumy kontrastowała z szaleństwem stóp.–Za powrót! – wzniósł swoją szklankę nieznajomy oficer.Jerzy nie był tak naiwny, żeby nie wiedzieć, lecz był na tyle szczęśliwy, by nie pamiętać.–Za rychły! – podniósł swą szklankę [ Pobierz całość w formacie PDF ]