[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jest bezsierśćna.Ktoś opowiadał, że ona czasem jest podobna do zimowej łasicy.Niechętnie wchodzi do chałupy, w której mieszka narowisty, smagły człowiek z hałasem zamykający drzwi, bo może ją przydusić i zadać drugą śmierć.Nie lubi chałupy, w której radośnie hałasują i są gościnni dla każdego.Arbuzowska wzięła siekierę, stanęła za drzwiami i krzyknęła: - Ty odejdź od progu, bo męża zbudzę.A on wiedźmy żadnej nie lubi.- Męża ty swego nie zbudzisz - odpowiedziała baba.- Czemu nie zbudzę?- Otwórz, to ci powiem.- Ot, ja ci łeb otworzę.Ty jędzo przeklęta.Ty myślisz, że już ludzie zapomnieli, jak to w głuchą zimę ty żeś poszła do Hucisk i nadybała tam tyle nieszczęścia? - Arbuzowska wstrzymała oddech, aż wzdęła się jej pierś.- No, paplaj dalej - powiedziała baba za progiem.- Ty suko kudłata.To ty, kiedy za lasem umierał stary Skwarczyński, a w izbie nie było nikogo, ty podałaś jemu niby to gromnicę.Wnuk sierota leżał w kołysce.Stary zapalił gromnicę, która potem wyleciała z jego martwych rąk.Zapaliła siennik.Siennik podpalił kołyskę.A ty zamiast zabrać dziecko z ognia - zabrałaś kożuch.- Bo kożuch był mój - a dziecka ja już sięgnąć nie mogłam.- Mogłaś.- Nie.- Widział Wąskopyski, że mogłaś.- To czego on nie chwycił dziecka z pożaru?- Bo on nie jest człowiek, on jest duch.Duch tylko widzi.- Nu, by ciebie z twoim duchem - zaśmiała się baba, uderzyła laską w drzwi.- Ty otwieraj, a to i bez twojego ducha wiem, że masz dziecko Cirli u siebie.Z zamazania wiatru i mgły wypłukał się patrol.Szedł na gonciarnię.Cirla dźwignęła plecak z dzieckiem, skoczyła tylnymi drzwiami w krzaki.Arbuzowska wyszła za stodołę i zawiesiła pieluchy na koźle.- Sława, babuniu - powiedział policjant.- Sława - ukłoniła się Arbuzowska.Na tyłku policjanta telepał się szturmowy mauzer.Przeszukali krzaki koło obory, przegarniali nogami trzaski na kupie koło warsztatu.Dwaj inni buszowali izbę.Arbuzowskiej pęczniały uszy, na czole jeżył się włos.- Kogoś gościła? - krzyknął któryś z otwartego okna.- Chodź no tu, babo.Kogoś gościła?- Wąskopyskiego - odrzekła Arbuzowska.- A czegoś go gościła?- Bojałam się.Przyszedł do świtu, najadł się, maszyngwera przeczyścił, pospał trochę i poszedł.- A co gadał?- A gadał, że teraz to na was zasiadać będzie i wydusi was pojedynczo, każdego na zasiadkę.Powiedział, że się opłaci, bo każdy z was po kieszeniach kupę złota żydowskiego nosi.- Ty się, szmato jedna, dowojujesz z tym Wąskopyskim - powiedział Kurdiuk i pchnął pod nos Arbuzowskiej lufkę pistoletu.- Na, powąchaj! Zabrali z chałupy zegarek, dwa ćwiluchy, wełnę na motkach, strzelili kilka razy do ciemnej komory i poszli.Kiedy Arbuzowska wróciła do sieni, na progu od wejścia stała już ta obca baba i prosto powiedziała, jakby nic przed chwilą nie zaszło ważnego:- Poszłabyś do Szabasowej i sprzątnęła swego człowieka, niech się nie wala po błocie.- Odwal z moich oczu, bo już cierpliwości brak! - krzyknęła Arbuzowska, porwawszy siekierę.Podbiegła i zdzieliła babę obuchem po plecach.Krzyk poleciał na las.- Ach, byś zdechła.- Arbuzowska przygniotła sobą drzwi i zaryglowała.Ciągle z siekierą w garści, wyskoczyła przez okno na podwórze.Zrzuciła łańcuch z krowy i pognała szybko przed sobą na zręby.Wiatr nagina wiotkie brzozy.Niesie trzy dymy znad rozstrzeliwanej Szabasowej.Ryczy bydło i nawija się topielą wołanie kobiet: - Jeeeeeeeeeeeezu! - Wybucha nowa palba, pomieszana z nawoływaniem, jakby tam ktoś rozsądny zwoływał niecierpliwych.Leci popielata mgła przyziemnymi kłapciami na skłonioną szparkę rudego nieba.Arbuzowska słyszy za sobą czyjeś szpertanie się w krzakach.Krowa rwie przed siebie, dopadła przysieki i drąc boki, narzuciwszy rogi skryła się w poszycie.Arbuzowska poszła szarym śladem.Bańczycki nie szukał ani potęgi, ani bogactwa.Chciał złamać siłę przeznaczenia, zmusić do zmartwychwstania to, co było, ożywić - czego już nie ma.Tak samo Buchsbaum, po stracie wnuka, milion razy przez milion powtarzał rozpacz bezsilną: - Szukam ciebie od synagogi do synagogi, kawał drogi zrobiłem - i zaczynał odmawiać „Szema Izrael.” A potem: - Pozbądź się rzewności głosu, bo to są takie zużyte jedwabie, podobne do sztandarów, którymi się szczycą barbarzyńcy.Samotność powoli zaludnia się, a cierpienie ulatnia na swoich czarnych skrzydłach.Rodzi się wrzawa wieczoru, krzyki, spory, strzały z bicza, stuk młotków, turkot wozów, z głębi cieniów powstaje wielkie miasto, zapach tabaki, zgorzkniałych fajek fornalskich, wichry jęczące pod drzwiami, mirty, luleby, tykanie starego zegara - ludzie sprawdzają uprzęże przy świetle latami.Pod koniec lata ksiądz Bańczycki kupił parę łosząt od żołnierzy węgierskich i przyprowadził je na swoje gospodarstwo.Nie zwracając uwagi na drwinki gospodarzy z Hucisk, począł je intensywnie odżywiać, czyścić wiechciakami i umyślnie uszytą przez Kwellera szczecianką.Łoszęta były chore, zagonione, pokaleczone, z fistułami i zołzowate.Ksiądz Bańczycki dwa razy w nocy łaził do stajni, zarzucał siano, podścielał suche, sprawdzał uwiązanie i macał tęchniejące zołzy.W głuchą jesień obłożył ściany chlewów liściastą zahatą, podwoił obrok i dogadzał łoszęciami jak zawodowy hodowca.Gdy tylko noc zapadała, Kweller wyłaził z jamy wykopanej pod psią budą, rżnął sieczkę, kręcił wodę, wciągał cebry z parzanką do chlewa, szykował obroki na dzień następny lub rąbał w szopie patyki do pieca, przy blasku latarki.Upozowany był w sylwecie na babę, bo wiadomo było, że na plebanii przystała do roboty Klara Wasicińska.Wysoka, szczudłowata dziewczyna, a mocna i jurna, że mogła siedmiu chłopów zapalić na lodzie.Kiedy upadł pierwszy śnieg, łoszęta wybiegły ze stajni na oślepiającą biel - były czyste, gładkie i brykały po sadzie.A w progu ksiądz Bańczycki, chuchając w grabiejące z zimna ręce, uradowany wykrzykiwał: - Tioch! tioch! - Podbiegł do wrót, zamknął je i krzyknął: - Wasicińska! Trrr! Wasicińska! - Co jest?- Patrzaj!Klara, chowając pod pachę ręce czerwone od prania, mrugnęła z uznaniem.Jej młode, czarne jak spod węgla brwi podniosły się na gładkie różowe czoło.Ksiądz obejmował lubym spojrzeniem swawolące łoszęta, zadowolony z przychówku, odstawiwszy nogę, skręcał papierosa.Na tydzień przed Bożym Narodzeniem, kopną ścieżką od wymarłej Szabasowej, wszedł na podwórze plebanii jakiś maleńki, garbaty człowieczek.Na tle nieogamiętych płaszczyzn śniegu i oszronionych drzew postać tego drobnego człowieka wydała się księdzu wróblim znoskiem.- Pochwalony - rzekł obcy i uniósł rudą czapkę.- Pochw.- ledwo wydusił przez zęby ksiądz, pilnie śledząc każdy fragmencik przybysza.Obcy miał twarz spierzchniętą, na brodzie długie, rudawe kłaczki, nad zapadłymi wargami wisiał płaski, kaczy nos, podsmalony nikotyną.Oczy, tylko oczy garbuska były niezwyczajne, w ogóle jakby nie jego, lecz człowieka z zaklętym w sobie pięknem.Oczy duże, zajęcze, krwiste, żywe, ocienione długimi, kobiecymi rzęsami.Kabat zmięty, powycierany, łata na łacie, obydwie poły nabite zlodowaciałym śniegiem, zamiast guzików tkwiły w dziurkach kołki leszczynowe.Buty zdeptane, rozkisłe, z osiadłymi cholewami na szytych zapiętkach.Człowieczek jeszcze raz uniósł baranią czapkę, zatapiając w sierść czarne paznokcie, rzekł cicho: - Na służbę chciałbym ja do księdza przystać.- Ach, po co mi twoja służba, człowieku.Sam koło siebie robię.Z pięknych, kobiecych oczu garbuska wytoczyły się łzy.I te łzy zachwiały czujność księdza Bańczyckiego.Opuścił ręce, wszedł do kuchni.- Daj całuskę chleba - powiedział Wasicińskiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]