[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W końcu stracił ich z oczu.Równie silnie pożądał złota jak i oni, lecz gniew z powodu zamierzonego przez nich oszustwa nakazywał mu nie podążać za nimi w pośpiechu w stronę Estrecho.Toteż ujrzał skały otaczające rzekomą Bonanzę później aniżeli oni.Kiedy skierował na nie swój wzrok, zdziwił się i zatrzymał konia.W chwilę później zeskoczył z siodła, aby nie zostać zauważonym, nie opodal Estrecho bowiem ujrzał biegające postacie, których w żadnym wypadku nie mógł uznać za swych towarzyszy.Wkrótce potem buchnął w górę jasny ogień i dotarło do niego wycie wielu głosów, co świadczyło o tym, że miał przed sobą Indian.Opanowała go trwoga.Na szczęście zapadał zmrok, który sprawił, że czerwonoskórzy go nie zauważyli, a poza tym byli tak zajęci wąwozem Estrecho, że w ogóle nie zwracali uwagi na stronę, gdzie się znajdował.Sądzili, że mają wszystkich białych w pułapce.Hum zamierzał podjąć próbę uratowania swych towarzyszy.Nie chciał, by Indianie zauważyli go, poczekał, aż się zupełnie ściemniło, i pogalopował, lecz nie na wprost, gdzie ogień stawał się coraz bardziej widoczny, lecz trzymał się bardziej lewej strony, na wschód.Ogień buchał od zachodniej strony wierzchołka góry, pojechał zatem na wschód i znalazł tam ukryty zakątek, gdzie przywiązał konia.Potrzebował więcej czasu, by zbliżyć się do czerwonoskórych, gdyż musiał się poruszać ostrożnie.Przemykając na zachód dotarł w końcu do zagłębienia, które odcinało wylot Estrecho od głównego pasma wzgórz.Położył się na ziemi i poczołgał się do miejsca, z którego po lewej ręce ujrzał ogień w odległości około dwustu kroków.Ogień buchał tak wysoko i rozlegle, że jego blask docierał i do niego.Nie odważył się posunąć dalej, gdyż widział wielu czerwonoskórych, zajętych dorzucaniem nowych wiązek gałęzi do ognia.Indianie jednak byli nie tylko tam.Jasność oświetlała i góry i kiedy spojrzai ni w ich stronę, zobaczył wielu Indian, którzy z nie znanego mu powodu wspinali się na górę i tam rozbiegali.Potem usłyszał jakiś głos z góry.Sądząc po doborze słów i wyrażeń mówiący musiał być czerwonoskórym, używał bowiem owej mieszaniny języka angielskiego i indiańskiego, którą posługują się jedynie Indianie.Wprawdzie Hum nie mógł zrozumieć każdego słowa, lecz był w stanie śledzić sens wypowiedzi, a ten krótko mówiąc brzmiał:— Rzućcie wszelką broń i cofnijcie się w głąb Estrecho! Kto zacznie strzelać albo będzie się inaczej bronił, tego czeka śmierć na palu męczeństwa, kto podda się bez stawiania oporu, temu darujemy życie!„Ach, teraz rozumiem! pomyślał Hum.Biali zostali uwięzieni przez Indian wewnątrz Bonanzy.Bonanza? Hm? Teraz spada mi zasłona z oczu i rozumiem wszystko! Tu nie ma w ogóle żadnej Bonanzy! Ten podły Metys był szpiegiem czerwonoskórych i dlatego omamił nas swoimi nuggetami, by nas wpędzić w ich ręce.Jak to dobrze, że jestem uczciwym człowiekiem, gdybym nim nie był, siedziałbym teraz również na dole w tym ambarasie! Muszę ich wydostać z tego bagna, tylko ja mogę im pomóc! Ale jak? Jest ich tylko trzydziestu, podczas gdy Indian jak się wydaje, jest trzykroć więcej".Zastanowił się chwilę, w jaki sposób mógłby pomóc swym towarzyszom, po czym rozważał dalej: „To będzie trudne, niesłychanie trudne, jeśli w ogóle nie zupełnie niemożliwe.Nie mogę się ruszyć w stronę ognia ani wspinać po skałach, gdyż tam w górze jest równie jasno jak tu na dole.Hm, co wydaje się niemożliwe po północnej stronie, może okaże się możliwe od południa.Zawrócił się i pośpieszył, by przedostać się na drugą stronę.Ale nie zrobił jeszcze stu kroków, kiedy nagle pojawiła się przed nim niewielka szczupła postać i niespodzianie zawołała do niego w języku niemieckim:— Stój, drogi nieznajomy! Z kim to się pan tak ściga? Niech pan łaskawie zatrzyma swoje nogi, w przeciwnym wypadku zaraz do nich wypalę z mojej strzelby!Hum znał niemiecki.Przemawiał do niego Niemiec, a zatem w każdym razie nie wróg, lecz Hum tak był pochłonięty myślą o szybkim przedostaniu się na drugą stronę Estrecho, że nie pomyślał o tym, jak osobliwe i niezrozumiałe było to nagłe spotkanie, nie miał też czasu posłuchać wezwania i zatrzymać się.Odparł jedynie w pośpiechu również w języku niemieckim:— Niech mi pan da spokój.Nie mam sekundy do stracenia! Podczas gdy pędził dalej, słyszał za sobą ten sam głos:— Ten, widać, nie uczył się biegać od ślimaka! No, ale daleko nie zajdzie, czuję, że oberwie!Hum nie wiedział, co to ma znaczyć, zrozumiał to po kilku chwilach, nie przebrzmiały bowiem jeszcze te słowa, a wyrosła przed nim druga postać, wstrzymała go jedną ręką w biegu, drugą zaś wymierzyła pięścią taki cios w głowę, że padł bez słowa.Mimo wszystko znalazł się w lepszym położeniu aniżeli jego towarzysze, których chciał uratować.Ci zaś, jak już wspomniano, dotarli na czele z Metysem wyprzedzającym nieco korowód do nie porośniętych skał krzemowych, w które wdzierał się wąsko i głęboko Estrecho de Cuarzo.Jechali w ślad za nim bez zastanowienia, z pełnym zaufaniem i nie powzięli żadnego podejrzenia nawet wówczas, kiedy zatrzymał się i wskazując miejsce przed sobą rzekł:— Niech blade twarze zsiądą z koni i tam za zakrętem wąwozu niech je spętają.Ja w tym czasie otworzę wejście do ukrytej kopalni, by pokazać wam Bonanzę.Po czym ukląkł przy ścianie skalnej i zaczął rozgarniać zebrane tam kamienie, jak gdyby chciał odsłonić wejście do Bonanzy.Oni zaś wszyscy przejechali obok niego i tylko Jego Wysokość zsiadłszy z siodła stanął przy nim i zapytał z zaciekawieniem:— A więc to tu spoczywa złoto zakopane w takich ilościach?— Tak — skinął Metys.— To pomogę ci, żeby poszło szybciej!— Otwór jest tu tak wąski, że jedynie jeden człowiek może kopać.Zamierzał zająć przywódcę, by odwrócić jego uwagę od siebie, ten zaś powodowany niecierpliwością nie przeczuwając niczego przystał na to, proponując Metysowi:— Odsuń się! Chcę to sam zrobić.Po czym przykucnął i zaczął z zapałem odrzucać rękoma żwir.Metys przyglądał się temu przez chwilę, a następnie cofnął się po cichu kilka kroków.Szybki rzut oka przekonał go, że żaden z białych, którzy jeszcze zajęci byli końmi, nie zwracał na niego uwagi.Bezszelestnie czmychnął więc z powrotem do wejścia wąwozu.W tym momencie Jego Wysokość odwrócił się w jego stronę.— Na Boga!-zawołał.-Metys!Jednym ruchem wyciągnął rewolwer zza pasa.Padł strzał i z przekleństwem na ustach Ik Senanda runął na ziemię.Odgłos wystrzału odbił się niesamowicie o ściany wąwozu, by wkrótce potem znaleźć odpowiedź w huku dalszych strzałów.Przy wejściu do wąwozu wybuchnął płomień, który w ciągu kilku sekund tak się powiększył i rozszerzył, że całkowicie wypełnił wąską szczelinę, na zewnątrz zaś za ścianą ognia dał się słyszeć przenikliwy okrzyk wojenny Komańczów.Jego Wysokość skoczył natychmiast do Metysa, złapał go silnymi rękoma i ciągnął go za sobą, pomimo jego oporu i wyrywania się na wszystkie strony, w głąb wąwozu.— Jesteśmy otoczeni Indianami! — zawołał.— Szybko za zakręt, gdzie nie będą nas mogli trafić, i pomóżcie mi związać tego zdrajcę!Natychmiast wykonano jego rozkaz i w mig związano Metysowi ręce na plecach.Cicho postękując kucnął wśród białych, z rany, którą otrzymał w kolano, sączyła się krew.— Zdaje się, że wpadliśmy w ładną pułapkę, chłopcy — odezwał się ochrypłym głosem dowódca.— Ten łajdak był szpiegiem i zwabił nas tu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]