[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie pochwalali naszegomałżeństwa, co to, to nie, ale przynajmniej nie zamierzali wyrzekać się przez to córki.Podsłuchałem, jak jej matka mówi: „Chcemy, żebyś była szczęśliwa, Caroline”i wiedziałem, że czyni to wyłącznie w swoim imieniu.W oczach Emmetta Scotta niedostrzegłem tego pragnienia.Zobaczyłem człowieka, któremu odebrano szansę wspięcia sięwyżej na drabinie społecznego awansu, człowieka, którego marzenie o potędze i wpływachwłaśnie prysło.Przyszedł na ślub z przymusu, a może dla przyjemności wygłoszenia swojegooświadczenia na kościelnym dziedzińcu po złożeniu przysięgi.Emmett Scott miał czarne, zaczesane na czoło włosy, ciemne, zapadnięte policzki i ustaściągnięte trwale na kształt kociego odbytu.Na jego twarzy stale gościł grymas człowieka, którywłaśnie mocno wgryzł się w cytrynę.Z wyjątkiem chwili, kiedy to ułożył wargi w cienki uśmiech i powiedział:– Posagu nie będzie.Jego żona, matka Caroline, zamknęła oczy, lękała się tych słów i miała nadzieję, że niepadną.Mogłem się domyślić, że się o to kłócili, ale ostatnie słowo należało do Emmetta Scotta.Dlatego właśnie zamieszkaliśmy w szopie na farmie ojca.Urządziliśmy ją najlepiej, jakmogliśmy, ale wciąż była to szopa: ściany z patyków i błota, strzecha wymagająca naprawy.Nasze małżeństwo rozpoczęło się latem, kiedy dom był chłodnym schronieniem przedpalącym słońcem, ale zimą, w wilgoci i wietrze, zupełnie nie przypominał schronienia.Caroline przywykła do mieszkania w murowanym domu, otoczona bristolskim życiem i służbą,która zajmowała się praniem, gotowaniem, zaspokajaniem każdej zachcianki.Tu nie była bogata.Była biedaczką.Tak samo jak jej mąż, biedak bez perspektyw.Znów zacząłem odwiedzać gospody, ale nie byłem tym samym człowiekiem co kiedyś,w kawalerskich czasach, zadziornym, wesołym pijakiem, duszą towarzystwa.Teraz przygniatałomnie ciężkie brzemię.Siadałem plecami do wszystkich, zgarbiony, zadumany nad piwem, czującsię, jakby wszyscy mnie obgadywali, jakby wszyscy mówili: „Tam siedzi Edward Kenway, którynie potrafi zapewnić dostatniego życia swojej żonie”.Oczywiście rozmawiałem o tym z Caroline.O swoim pomyśle zostania korsarzem.A choć nie powiedziała „nie” – bądź co bądź była moją żoną – nie powiedziała też „tak”,a w jej oczach zobaczyłem wątpliwości i obawę.– Nie chcę zostawiać cię samej, ale mogę wyjechać jako biedak i wrócić bogaty –powiedziałem.Jeślibym wyruszył, to bez jej błogosławieństwa.Gdybym to zrobił i zostawił ją samąw szopie na farmie, jej ojciec powiedziałby, że ją porzuciłem, a jej matka znienawidziłaby mnieza to, że unieszczęśliwiłem jej córkę.Nie było dla mnie wyjścia.– Czy to niebezpieczne? – spytała Caroline pewnego wieczora, kiedy opowiadałem jejo korsarstwie.– Nie płaciliby tyle, gdyby nie było – odparłem i niechętnie pozwoliła mi jechać.Jakimiała wybór? Ale nie chciałem jej zostawiać ze złamanym sercem.Pewnego ranka obudziłem się z pijackiego snu, mrugając w świetle poranka,i zobaczyłem Caroline już ubraną.– Nie chcę, żebyś jechał – powiedziała, odwróciła się i wyszła.Następnego wieczora siedziałem w „Ognistych Trunkach”.Chciałbym powiedzieć, żenie byłem sobą, że siedziałem plecami do sali, zgarbiony nad kuflem, pociągałem długie łyki ale, pogrążony w mrocznych rozmyślaniach i zapatrzony w niknący trunek.Ale smutna prawda jest taka, że to właśnie było moje zwykłe ja.Tamten młodszyczłowiek, skory do żartu i uśmiechu, zniknął.Jego miejsce zajął inny, wciąż młody, aleprzygarbiony pod brzemieniem trosk.Na farmie Caroline pomagała matce, którą z początku pomysł ten przeraził; twierdziła,że taka dama nie może pracować w gospodarstwie.Caroline tylko się roześmiała.Kiedypierwszy raz zobaczyłem, jak idzie przez podwórze, to samo, na którym kiedyś ujrzałem jąsiedzącą na koniu, teraz zaś w białym czepku, roboczych butach, sukni i fartuchu, byłemdumny.W tej chwili jej roboczy strój przypominał mi wyłącznie o moich niedostatkach jakomężczyzny.Co gorsza, Caroline nie miała chyba nic przeciwko temu; wydawała się jedyną osobąw okolicy, która nie uważała swojego położenia za uwłaczające.Wszyscy inni tak właśniemyśleli, a nikt nie odczuwał tego boleśniej niż ja.– Napijesz się jeszcze?Rozpoznałem głos, który dobiegł mnie z tyłu, odwróciłem się i zobaczyłem go:Emmetta Scotta, ojca Caroline.Ostatni raz widziałem go na weselu, kiedy odmówił córceposagu.Teraz proponował swojemu znienawidzonemu zięciowi piwo.Ale tak to już jestz piciem.Kiedy pijesz tyle co ja – kiedy widzisz, że ale w kuflu jest coraz mniej,i zastanawiasz się, skąd weźmiesz następne – przyjmiesz poczęstunek od każdego.Nawet odEmmetta Scotta.Swojego zaprzysięgłego wroga.Człowieka, który nienawidzi cię niemal taksamo jak ty jego.Toteż przyjąłem jego propozycję.Scott kupił ale dla mnie i dla siebie, a potemprzyciągnął stołek, który zazgrzytał na kamiennej podłodze.Pamiętacie minę Emmetta Scotta? Ten grymas człowieka ssącego cytrynę? Teraz, kiedyrozmawiał ze mną, znienawidzonym Edwardem Kenwayem, wyglądał jeszcze gorzej.Gospodabyła miejscem, w którym czułem się swobodnie, otoczeniem, w którym mogłem się zatracić,jemu jednak nie odpowiadała zupełnie.Co chwila oglądał się to przez jedno ramię, to przezdrugie, jakby się bał, że ktoś znienacka zaatakuje go od tyłu.– Chyba nie mieliśmy nigdy okazji porozmawiać – zagaił.W odpowiedzi zaśmiałem się szyderczo:– Po pańskim wystąpieniu na ślubie to nie powinno dziwić, nieprawdaż?Oczywiście, że to alkohol rozluźnił mi język, dodał odwagi.Jak również fakt, żew bitwie o jego córkę wygrałem.W końcu jej serce należało do mnie.Trudno o większydowód jej oddania niż wyrzeczenia, na które się zgodziła, by być ze mną.Nawet on musiał towidzieć.– Obaj jesteśmy ludźmi światowymi, Edwardzie – powiedział i widać było, że próbujepokazać, kto kontroluje sytuację.Ale ja go przejrzałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]